Zakocham się w sobie (i) w zimie. Choć do tej pory nie lubiłam tej pory. Ale teraz już widzę, że zima przyszła dla mnie.
No wiem, że to latem są te wszystkie gorące romanse. Ale co zrobić, skoro do lata daleko, jakoś sobie trzeba radzić. Ostudzony romans to czułe dbanie o siebie.
Zima przyszła w porę i przyszła dla mnie.
Nauczyć mnie jak dbać o ciepło w sobie. Nauczyć mnie, że nie ma niewłaściwej pogody, jest tylko niewłaściwe ubranie. Nauczyć mnie trzymiesięcznej cierpliwości czekania na trzy inne ulubione pory roku. Nauczyć mnie swoich zimowych lekcji.
Jakich ?
Pokazać mi lekkość wirujących płatków śniegu i zaprosić do tego spojrzenia w górę, gdy niebo śnieży. Spojrzeć na marchewkę w warzywniaku jak na nos bałwana. Wybierać marchewkę bardziej na nos niż na krupnik, chociaż wyląduje w garnku. Wrócić do dzieciństwa i docenić grzejące się na kaloryferze ubranko do przedszkola. Wrócić do tego czasu i jeśli nawet nie za wiele tam inspiracji, to teraz siebie zainspirować. Coś sobie teraz podarować dla dziecka we mnie, które przecież zawsze będzie ze mną, na przekór peselowi. Kakałko? Pamiętam je, było w dużych plastikowych słoikach, w granulkach. Pite do naleśników z dżemem, który najczęściej był truskawkowy tylko. Jeszcze kakałka? Pewnie ! W dorosłości też można na bogato 🙂
Pozwolić mi zwolnić tempo. Pozwolić mi odpocząć. Zrezygnować z czegoś. Odpuścić coś. Wycofać się do środka. Zostać w sobie. Zostać. Otulić się miękkim kocem, otoczyć ramionami.
Poczuć ciepło zupy dyniowej w brzuchu. Zadbać by 2-3 razy dziennie taki ciepły posiłek, taki piecyk kulinarny rozgrzał mnie od środka. Skoro zimno na zewnątrz, to nie wkładać zimna do wewnątrz, więc sałatki raczej odpadają, a jeśli coś z lodem, to chyba tylko podziwianie długości sopli.
Rozpalić ogień, na miarę swoich możliwości – na skali od tealighta do kominka, by odnaleźć ogień w sobie i umieć do niego dokładać, nie za dużo nie za mało. Tyle, by samej przetrwać ciemność, a może i dla innych starczy, i wtedy się podzielić. Z ogniem jest inaczej niż z cukrem. Gdy użyczam komuś cukru, mam go potem mniej. Gdy dzielę się ogniem, wcale nie.
Z sentymentem wracać do pitego na potęgę w Indiach ginger-lemon-honey i popijać tą imbirowo-cytynowo-miodową miksturkę profilaktycznie, co by moje ciało na bieżąco rozgrzewało się i rozprawiało z wirusami i bakteriami. Nawet wtedy, gdy nic mi jeszcze nie mówi, że one wtargnęły przez któryś z „wlotów”. Wypuścić cytrynę i jej drogocenną antybiotyczną drużynę na zwiady czy gardło nie potrzebuje dezynfekcji. Urozmaicam tą miksturkę cynamonem i kardamonem czasem.
Pamiętać o wrażliwych miejscach i „wirusowych wlotach”. Trzymam w cieple grubych skarpet stopy, zakrywam nerki dłuższą kurtką, zawsze zatrzymuję te ileś % ciepła z głowy (moje Ci one!) nosząc czapkę, okrywam szyję i ramiona. Wiem, że oczy, nos i buzia mogą najłatwiej zaliczyć spotkanie z wirusem – nie dotykam ich przesadnie wychodząc na zewnątrz. Staram się nie pocić na dworze, nie otwierać zbyt szeroko wlotów, jakimi są pory naszej skóry.
Z radością zamienić grila z przyjaciółmi w naturze na książkę, koc i gorąca czekoladę.
Nie tak łatwo wyjść z domu? Nie można w byle czym polecieć do sklepu ? Tak, wyjście w tych samych klapkach co po domu zima surowo od razu zdemaskuje i zarekomeduje zmianę.
Skoro więcej w domu, to jaki ten dom jest? Czy go naprawdę lubię czy tylko toleruję? Czy jest moim bezpiecznym miejscem, namiotem w dziecięcej zabawie, niedostępnym zamkiem dla królewny, poczekalnią na dworcu, gniazdkiem uwitym poza ludzkim wzrokiem? Skorupką ślimaka? A co jeśli jestem tym ślimakiem bez skorupki? Czy to wciąż OK ?
Co sprawia, że jest mi tu miło, ciepło, błogo? Może coś tu trzeba uprzątnąć, inaczej poukładać? Kto sprawia, że jest mi tu miło, ciepło, błogo? Teraz jest dobry czas rozejrzeć się jak mieszkam, z kim mieszkam, bo po prostu częściej mieszkam.
Dać swoje zaufanie nocy. Dłuższy, głębszy sen zabiera mnie w przestrzeń regeneracji i zwraca łagodnie kolejnemu dniowi. Znów się obudziłam, znów nie wiem jak moje ciało tym zarządziło, ale jestem tu i czekam na nowe.
Budzę się i robię czuły audyt swojego ciała. Z radością stwierdzam, że jest coś więcej niż skóra i kości. Jest jakaś miła nadwyżka, jest jakaś cielesna promocja utrzymująca moje ciepło. Dokładam coś od siebie. Kiedy tylko mogę robię sobie automasaż ciepłym olejem sezamowym. Jeśli mam tylko 5-10 minut, to tylko ogrzanym w dłoniach i tylko wybrane części ciała. Zwykle mam tylko 5-10 minut 🙂
Czuć wdzięczność, że mam się do kogo przytulić, nawet jeśli najbardziej dostępny ktoś, to ja sama. Pokombinować jak tu wyrobić tą normę zalecanych kilkunastu przytuleń dziennie dla zdrowia i rozwoju, bo zimą bardziej ich potrzebujemy 🙂
Wiedzieć, że natura na zimę zamiera a nie umiera, natura zimuje. Chowa się do środka, odpoczywa, regeneruje siły, by na wiosnę znów wystrzelić nowiutkimi, zielonymi pędami. Wierzyć, że i ze mną tak będzie po zimie. Czekać na ten dzień kiedy coś w powietrzu powie, że to już wiosna. Kiedy coś powie „Start”. Póki co nie mówić sobie „start” kiedy ciało mówi częściej „stop”.
Dziękuję Ci zimo za Twoje lekcje. Nie są surowe, nie są chłodne. Ty jesteś czasem taka, żebym ja mogła zdecydować jaka chcę być i co chcę robić doświadczając ciebie.
A gdy przechodzę przez swoją wewnętrzną zimę lub nawet kilka zim, inne pory roku przychodzą naturalnie i są bardziej kompletne. Wiosna bardziej rozkwita, lato jest bardziej gorące a jesień daje więcej zbiorów. Zamrożone daje się rozmrozić.
Zakochaj się w sobie (i) w zimie.
PS. Ty zimo też. Jeśli ci zimo zimno, mogę cię ogrzać. Ale tylko chwilkę, żebyś nie odeszła.